sobota, 26 listopada 2016

Hegemonia idiotów


Ostatnio mam mnóstwo powodów (i dość czasu), by uświadomić sobie, jak niewiele pozostawiono nam możliwości wpływania na rzeczywistość, którą nam „urządzono” i powoli tracę wiarę, że potrafimy jeszcze coś w tej naszej rzeczywistości zmienić. Niektórzy próbują kojarzyć ją z matrixem, gdzie wszystko jest już z góry zaprogramowane. Ja wolę określenie: „pod okiem opaczności”.
Nie „czujemy się komfortowo” w roli biernych przedmiotów zarządzania, którą nam wmuszono, ale nie widać skutecznych sposobów, by się temu przeciwstawić. Rewolucja nie wchodzi raczej w rachubę, chyba, że „sponsorowana” (kilka takich ostatnio śledzimy). Może skuteczna okaże się siła zawarta w spójnym, negatywnym myśleniu: „jednością silni, rozumni szałem …. zestrzelmy myśli w jedno ognisko i w jedno ognisko duchy” i może z tego myślenia wyniknie kiedyś wspólne działanie ?
Wszechobecne i wszechmocne zło, które nami zawładnęło, jest skutkiem spójnych działań wąskiej, uprzywilejowanej grupy bezwzględnych cyników i rzeszy służących im płatnych idiotów, i „idiotów samorodnych”, przekonanych o doniosłości misji (cudzej), w którą dali się zaprzęgnąć.
Być może forma stylistyczna, którą tu się posługuję, wyda się komuś zbyt dosadna, ale nie posługuję się nią kierowany emocjami, lecz używam jej z pełną premedytacją, bo taką właśnie uważam za najbardziej stosowną w odniesieniu do omawianych dalej zjawisk i ich kontekstu. Stanisław Lem, gdy po raz pierwszy zetknął się z Internetem, był zaskoczony, że tak wielu idiotów jest wśród nas. Wtedy jeszcze, można było dziwić się temu. Dziś, powszechne zidiocenie wydaje się być normą. Należymy do cywilizacji idiotów i żyjemy w krainie idiotów. Idioci są wszechobecni.
Wydaje się, że zajmują w społeczeństwie nisze uprzywilejowane i mają swoją „nadreprezentację” (np. w polityce, w szkolnictwie powszechnym i w instytucjach państwowych i religijnych). Wyjątek stanowi środowisko naukowe, gdzie odsetek głupich profesorów wydaje się być taki sam lub podobny jak odsetek głupich studentów, choć ostatnio ujawniają się, w życiu publicznym, wyraźnie częściej niż kiedyś.
Postęp powszechnego zidiocenia przypomina epidemię, ale nią nie jest. Nie wydaje się zjawiskiem przypadkowym, skutkiem „zwykłej” selekcji negatywnej, lecz formą szeroko zakrojonych działań systemowych - procesem jakoś stymulowanym. Jeśli tak, to przez kogo ? Odpowiedź jest chyba nietrudna do odgadnięcia: cui bono ? Pożyteczny idiota jest lepszym niewolnikiem niż niewolnik świadomy swego losu.
Te działania, prowadzone równocześnie w wielu dziedzinach, czasem bardzo odległych, są wzajemnie spójne. Trudno oprzeć się wrażeniu, że są jakoś intencjonalnie skorelowane, ale zapewne nie zawsze tak być musi. Wystarczyło doprowadzić do świadomości ogłupianych, że proponowane im wzorce zidiocenia są powszechnie akceptowaną normą i to już wystarcza, by równocześnie wdrażane, w wielu odległych dziedzinach, procesy ogłupiania, stały się wzajemnie spójne, tzn. ukierunkowane na zbieżne cele. Od tej pory te synergiczne procesy idiocenia stają się samoregulujące. Największą zdolność oddziaływania na świadomość ogłupianych mają dziś: system edukacji, religia (rozumiana tu jako zjawisko w przestrzeni publicznej, a nie jako autentyczny element wiary), tzw. mass media, marketing i reklama oraz obłudne gry polityków.

Skutki tych oddziaływań występują ze zwiększoną mocą, gdy są one podejmowane jako powiązane, z zaangażowaniem dwóch lub więcej kanałów oddziaływania równocześnie, np. polityka i mass media, religia i polityka lub edukacja i religia. Warto prześledzić jakie są obserwowane cechy ogólne procederu ogłupiania i stosowane w nim metody „warsztatowe”. Podstawową zasadą ogłupiania powszechnego jest wypieranie problemów istotnych ze świadomości ogłupianych, poprzez skierowanie ich uwagi na tematy „zastępcze”. W polityce jest to realizowane najczęściej poprzez zastąpienie dyskusji o problemach społecznych lub gospodarczych sporem o sprawy personalne polityków, sporem na temat wyznawanych przez nich ideologii oraz generowanie różnego rodzaju strachów. W edukacji, istotą procesu kształcenia idiotów jest trenowanie sprawności rozwiązywania skatalogowanych zadań - w miejsce nauki rozpoznawania i kojarzenia problemów i zachęty do podejmowania samodzielnych prób ich zrozumienia. Tym, którym to ostatnie zdanie wyda się przesadą, polecam obejrzenie krótkiego reportażu w Internecie. Są tam wywiady z uczniami III klasy gimnazjum. *) W religii celem ogłupiania jest deprecjonowanie etycznej istoty wiary poprzez skupienie uwagi wyznawców na fetyszach, rytuałach lub na solidarności grupowej oraz generowanie strachu ultymatywnego. W marketingu i reklamie jest to najczęściej cyniczne posługiwanie się ewidentną nieprawdą i odwoływanie się do naiwności lub łatwowierności odbiorców tego przekazu, w celu nakłonienia ich do niekorzystnego rozporządzania własnymi pieniędzmi.
Do powszechnego zidiocenia społeczeństwa najbardziej przyczyniają się dziś środki masowego przekazu, a najważniejszą rolę ma w tym telewizja. Przekaz telewizyjny wszechstronnie absorbuje świadomość widza i wskutek tego, bardzo skutecznie ogranicza jego zdolność do nadążnego, samodzielnego myślenia. Dodatkowo efekt ten jest wspomagany poprzez stosowny sposób prowadzenia audycji i przez stosowny dobór osób prowadzących audycję (zwyczajowo nazywanych dziennikarkami lub dziennikarzami). Wśród prowadzących takie audycje, znaczący udział mają cyniczni, sprzedajni głosiciele zamówionych „prawd” i/lub pożyteczni idioci (też sprzedajni i ponadto, głęboko przekonani o swojej wyjątkowości), których racją merytoryczną są, prawie wyłącznie, zaszczepione im i głoszone przez nich przekonania i poglądy. Powszechnie i skutecznie stosowana jest przez nich metoda ogłupiania, polegająca na przeciwstawianiu sobie wiedzy i poglądów lub obiektywnych prawd i ewidentnych idiotyzmów.
Wyróżniającą się (negatywnie) formą takiego ogłupiania są „audycje-igrzyska”, z udziałem wielu rozmówców, w których wszyscy jazgoczą równocześnie i nikt nikogo nie słucha, a prowadzący audycję jest wiodącym siewcą zamętu. Do udziału w takich audycjach bywają zapraszane równocześnie osoby często kompetentne, posiadające jakąś wiedzę merytoryczną o dyskutowanych sprawach i (dla powiększenia zamętu) „nawiedzeni” idioci, głosiciele różnych miałkich ideologii, którzy zamiast wiedzy mają tylko poglądy (najczęściej zapożyczone). Widz nie ma szans na wyrobienie sobie własnego zdania o przedstawianej sprawie, bo prowadzący audycję zadbał o to, aby żaden, zaproszony do audycji ekspert lub specjalista nie zdołał wyartykułować choćby jednej, kompletnej, logicznie spójnej myśli. Adresatem audycji jest oczywiście widz: ma wyciągnąć jeden z dwóch możliwych, idiotycznych wniosków lub dwa naraz: zdania w sprawie są podzielone lub prawda, jak zwykle, leży pośrodku. Nieprawdaż ?
--------
*) https://www.youtube.com/watch?v=0kd-y5dmLbk

piątek, 18 listopada 2016

Początek, którego nie było


"Przyjemnie było dowiedzieć się, że większość rzeczy, w które wierzyłem jest nieprawdziwa" - ten cytat, pochodzący od Terry Pratchett'a, traktuję całkiem serio, szczególnie, gdy dotyczy to teorii naukowych odchodzących do lamusa historii. W dziedzinach, w których kluczowe teorie mają status głównie hipotez, podanie jedynej prawdziwej, ostatecznej interpretacji zjawisk fizycznych jest niemożliwe z natury rzeczy, przynajmniej do czasu zdobycia wystarczających dowodów rozstrzygających o ich prawdziwości lub nieprawdziwości. Przykładem takiej dziedziny jest kosmologia. Można sądzić, że w odniesieniu do niektórych hipotez kosmologicznych, prawdopodobnie nigdy nie zdobędziemy dowodów rozstrzygających o ich prawdziwości. Wraz z postępami nauki zdarza się natomiast wykazać nieprawdziwość lub niekompletność niektórych hipotez.

W kosmologii, jedną z centralnych jest dziś hipoteza o rozszerzaniu się przestrzeni naszego Wszechświata. Została ona wskazana, po raz pierwszy, przez Aleksandra Friedmanna,w 1922 roku - jako możliwość teoretyczna, wynikająca z pewnego rozwiązania równań różniczkowych OTW (ogólnej teorii względności Alberta Einsteina) i 7 lat później zyskała mocne wsparcie w astronomii, po odkryciu przez Edwina Hubble'a zjawiska poczerwienienia galaktyk, które uznano za tzw. efekt Dopplera i zinterpretowano, jako dowód obserwacyjny stałego rozszerzania się naszego Wszechświata. Tę hipotezę powstania naszego Wszechświata nazwano hasłowo "Wielkim Wybuchem" (ang. Big Bang). Hipoteza ta wydaje się być niepodważalna na gruncie aktualnego paradygmatu naukowego, ale przecież nie może być, w jej podstawowej wersji, uznana za ostateczną i kompletną, bo prowadzi do wniosków paradoksalnych: gdy cofamy się wstecz w historii Wszechświata, dochodzimy do wniosku, że "wyłonił" się on z jakiejś pierwotnej osobliwości. Owej pierwotnej osobliwości nie można przypisać żadnego sensu fizycznego, bo ma wyłącznie sens formalny - jest niefizyczną fikcją rachunkową; tu oznacza, że w stanie pierwotnym Wszechświat powinien był mieć nieskończenie wielką gęstość i zerowe rozmiary geometryczne (!) Jeśli w teorii ontologicznej pojawia się osobliwość lub nieskończoność, to musi ona być albo błędna albo niekompletna, bo w swych warunkach granicznych przestaje być fizyczna.

W kosmologii, paradoks osobliwości pojawia się jeszcze w innym procesie - jako końcowe stadium powstawania tzw. czarnych dziur. W sensie fizycznym, początkiem procesu tworzenia czarnej dziury jest grawitacyjne kurczenie się gwiazdy o dostatecznie wielkiej masie, kończącej, w ten sposób, swój kosmiczny żywot. Geometrycznym modelem takiej gwiazdy jest kula w przestrzeni trójwymiarowej (!). W tym modelu kurcząca się gwiazda-kula (gwiazda neutronowa) zapada się, wskutek sił grawitacji, w czarną dziurę - w osobliwość. W licznych publikacjach popularnonaukowych, Big Bang jest porównywany z odwróconym procesem powstawania czarnej dziury, ale ta analogia też jest ułomna, bo oznacza, że nasz fizyczny Wszechświat nie wyłonił się z jakiejś przestrzeni, lecz z fizycznej nicości, bo model ten nie przewiduje, że przed Wielkim Wybuchem istniało cokolwiek. Big Bang ma być początkiem wszystkiego i nie należy pytać, co było przedtem, bo przedtem "nie miały prawa istnieć" ani przestrzeń, ani czas (!). Takie stwierdzenie jest bałamutne, w sposób oczywisty, zwłaszcza, gdy nie uzgodni się przedtem jak mamy rozumieć, przynajmniej w tym kontekście, pojęcia przestrzeni i czasu.

Być może, stawiamy niewłaściwe pytania, zbyt chętnie wprowadzamy niedopuszczalne upraszczanie problemów, ignorujemy niejednoznaczność użytych pojęć, poszukujemy nieuprawnionych analogii i chwytamy się trywialnych rozwiązań tzw. zdroworozsądkowych dla rozstrzygania o prawdziwości lub nieprawdziwości prawd nietrywialnych. Za trywialne można uważać w fizyce to, co poznajemy bezpośrednio, w wyniku percepcji zmysłowej. Wszystko to musi, oczywiście, zawierać się w całości w naszej trójwymiarowej przestrzeni "fizycznej", tzn. dostępnej naszej wyobraźni i naszemu poznawaniu. Fizyka i kosmologia, w szczególności, zajmują się jednak głównie problemami nietrywialnymi: poszukiwaniem abstrakcyjnych modeli, które możliwie najpełniej i najdokładniej odwzorowują cechy i procesy poznawanego Wszechświata. Nieodpowiednie jest objaśnienie, że kosmologia próbuje odpowiedzieć na pytanie "czym jest Wszechświat", bo całości Wszechświata nie można przyrównać do czegokolwiek, co jest dostępne naszej bezpośredniej percepcji i naszej wyobraźni, i co można opisać posługując się znanymi pojęciami, odwołując się do znanych praw i zjawisk fizycznych. Musimy zgodzić się, wbrew temu, czego domaga się nasza wyobraźnia i tzw. zdrowy rozsądek, że model nieznanego nie może być "wyobrażeniowy" i nieuchronnie musi mieć formę abstrakcji, nieodzowny jest, bowiem sformalizowany język opisu, w którym posługujemy się sformalizowanymi pojęciami, symbolami i strukturami symboli, nie próbując przy tym, przedwcześnie przypisywać im jakiegoś znanego sensu fizycznego. Często używane jest określenie, że jest to język matematyki, ale lepiej kojarzy mi się tutaj słowo abstrakcja, bo nie powinno budzić przedwczesnych uprzedzeń u osób mających awersję do matematyki (wyniesioną ze szkoły). Pozostańmy przy tak ograniczonym rozumieniu abstrakcji. Ma to racjonalne uzasadnienie, bo w procesie poznawania nieznanego najpierw określamy związki między rzeczami nieznanymi, a same definicje rzeczy nieznanych odkładamy na ostatek, a czasem - w ogóle nie zdołamy ich sformułować. Abstrakcja wyraża tu związki między rzeczami nie określając, czym rzeczy są "same w sobie".

Poszukując odpowiedzi na pytanie o abstrakcyjny Wielki Początek, zacznijmy od tego, że abstrakcją jest, przede wszystkim, sama przestrzeń i liczby jej wymiarów. Próbując stworzyć jakiś model początku "tego wszystkiego" powinniśmy wyrzec się pojęcia przestrzeni ze szkolnych lekcji geometrii. Tam przestrzeń jest pewną "pustką", w której możemy wyznaczyć trzy kierunki (wymiary) wzajemnie prostopadłe (ortogonalne), np: "w lewo - w prawo", "w górę - w dół", "w przód - w tył". Taką przestrzeń postrzegaliśmy w fizyce klasycznej, jako scenę procesów i zdarzeń, np. scenę dla ruchu obiektów w fizyce I.Newtona, ale w OTW  A.Einsteina przestrzeń nie jest już sceną, lecz "tworzywem" Wszechświata, a przecież tworzywo musi być czymś, a nie pustką lub nicością !

W czym można upatrywać alternatywy dla hipotezy lub raczej - mitu o Wielkim Wybuchu, jako modelu "powstania czegoś z niczego" (łac. creatio ex nihilo) ? Nie musimy brnąć w formalizmy dotyczące przestrzeni n-wymiarowych (n>3) i modele "realizacyjne" Wielkiego Wybuchu w tych przestrzeniach (np. energię próżni, ciemną materię i teorię strun). Spróbujmy zacząć od czegoś najprostszego, przyjmując abstrakcyjne pojęcie przestrzeni, którym posługują się matematycy - zbioru (najbardziej elementarnego pojęcia pierwotnego): przestrzeń jest pewnym zbiorem, w którym elementy są powiązane różnymi związkami (relacjami). Tylko tyle, przynajmniej na początek (!). W tym zbiorze mogą być wyznaczone różne porządki, struktury i reguły zmienności - reguły procesów. Wyobraźmy sobie elementy przestrzeni, jako klocki lego. Z tych klocków możemy budować różne struktury i struktury struktur - coraz bardziej złożone. Tworząc te struktury wprowadzamy w zbiorze (przestrzeni) nowe porządki. Na początku klocki lego są zbiorem bez porządków, w którym dopuszczona jest jakaś najbardziej elementarna zmienność. Nie musimy wprowadzać Pierwszego Poruszyciela, który zacznie intencjonalnie te klocki porządkować, bo owa elementarna zmienność może być "bezprzyczynowa" - może być najbardziej elementarną cechą tej przestrzeni. Pierwotne procesy zmienności mogą być bezprzyczynowe, samoregulujące. Wynikiem tych procesów jest ewolucja złożoności. Wiem, że to stwierdzenie może być zinterpretowane, jako trik w rozumowaniu, polegający na zastąpieniu przyczyny skutkiem, ale szersze uzasadnienie wykraczałoby poza założone ramy tego tekstu i odkładam je na inną okazję.

Ta przestrzeń jest wszystkim, co istnieje - jest CAŁOŚCIĄ. Dla potrzeb dalszego opisu będę posługiwał się pojęciem < przestrzeń uniwersum > i nie utożsamiam jej z pojęciem przestrzeni naszego (!) Wszechświata. Jej istnienie nie ma początku. Jest to chyba teza najtrudniejsza do zaakceptowania, ale stoimy przed alternatywą: albo zmusimy nasz rozum do zaakceptowania tezy o powstaniu czegoś z nicości, albo uznamy, że "jakieś coś", istnieje bez początku i cechą "tego czegoś" jest elementarna zmienność. Jeśli odwołamy się w tym miejscu do matematycznej definicji przestrzeni, to wybór trwania bez początku pozostaje w zgodzie z logiką formalną: nicość jest zbiorem pustym, a w zbiorze pustym nie można wprowadzić żadnych porządków ! Musi, zatem, istnieć zbiór niepusty, abyśmy mogli postawić problem ewolucji porządków (ewolucji złożoności) ! Jeśli przyjmiemy, że ten zbiór jest podatny na modyfikację, tzn. jego immanentną cechą jest jakaś elementarna zmienność (samoistna), to istnienie tego zbioru nie ma początku w zwykłym rozumieniu. Oznacza to, że nie można powiedzieć, nie popadając w logiczną sprzeczność, że procesy zmienności w tym zbiorze miały jakiś stan początkowy, którego nie poprzedzał jakiś stan wcześniejszy.  Co, zatem, poprzedzało dowolne wybrany stan "wczesny" ? Odpowiedź jest trywialna: każdy stan wcześniejszy miał mniejszy poziom złożoności niż stan następny. Stan o najmniejszej złożoności jest tylko wirtualną granicą (asymptotyczną) ! Tego nie można, oczywiście, wyjaśnić w sposób "zdroworozsądkowy, ale istnieje banalnie prosta interpretacja matematyczna tego procesu ewolucji złożoności. Umówmy się, że przedstawimy abstrakcyjny model ewolucji złożoności w postaci pewnej fundamentalnej funkcji matematycznej, która pojawia się w opisach formalnych bardzo wielu procesów fizycznych - w postaci tzw. funkcji wykładniczej. Właściwie wystarczy nam tutaj sam wykres tej funkcji, pokazany na załączonym rysunku. Wznosząca się linia tego wykresu symbolizuje wzrost jakoś (intuicyjnie, umownie) rozumianej złożoności, oznaczonej symbolem < Z >. Ta linia wznosi się nieustannie od nieskończenie odległej przeszłości - w nieskończenie odległą przyszłość.



Ten wykres nasuwa dwa spostrzeżenia:

  • złożoność, nigdy, w dowolnie odległej przeszłości nie staje się nicością (nie maleje do zera)
  • złożoność nie ma żadnego kresu w przyszłości, tzn. rośnie nieograniczenie.










A co z Wielkim wybuchem ? Nasz Wszechświat wyłonił się z przestrzeni uniwersum i jest odizolowany do całości uniwersum nieprzekraczalną fizycznie barierą tzw. horyzontu zdarzeń - sferą Schwarzschilda. Z całością uniwersum wiąże go informacja, ale to już osobny, szeroki temat.

Jeśli to wszystko, co tu napisałem, wyda się komuś wytworem mojej fantazji śpieszę wyjaśnić, że rozwinąłem tu myśl Hoimara von Ditfurtha z książki pt. "Na początku był wodór", wydanej w Polsce, po raz pierwszy w roku 1976. Posłużę się cytatem:



Jeżeli przed naszym światem istniał inny świat, od którego dzieli nas nieprzekraczalna bariera prawybuchu, a przed nim jeszcze inny i tak dalej - wówczas wydaje się, że przyczynowy łańcuch biegnący ku początkowi zgubił się w nieskończoności. [....] Wiedzieć chcemy nie tylko kiedy i w jaki sposób powstał świat, widzieć chcemy także dlaczego powstał. "Dlaczego w ogóle coś istnieje ?" bądź, mówiąc inaczej: "Dlaczego nie jest tak, że jest nic?"

Matrix – ontologia „play station”



Rozwój nauki nie zmienił radykalnie naszej mentalności utrwalonej ewolucyjnie. Wiedza racjonalna, nie broni skutecznie przed powrotem do mitów, a czasem daje amatorom mitów asumpt do tworzenia nowych mitów „paranaukowych” - pozornie zgodnych z tą wiedzą. Takie mity „paranaukowe” trafiają na podatny grunt, bo upodobanie do mitów jest głęboko zakorzenione w naszej podświadomości. Ostatnio popularność zdobyły w mediach  dwa mity (pomysły) „paranaukowe”, które są prezentowane lub/i interpretowane jako hipotezy ontologiczne niby naukowe: hipoteza tzw. „wieloświatu” H.Everetta, według której całość wszelkiego istnienia jest rosnącym do nieskończoności, zbiorem mnożących się lawinowo rzeczywistości (aktualizacji) i koncepcja tzw.  matrixu, według której jesteśmy fantomami w jakiejś „megagrze”, podobnej do popularnych dziś gier komputerowych – w grze stworzonej przez jakąś supercywilizację, która osiągnęła niewyobrażalny dla nas poziom rozwoju, ma moc tworzenia podobną do mitycznego demiurga lub stwórcy i oddaje się tej grze manipulując naszym istnieniem - podobnie, jak gracz dzierżący w rękach play station do popularnych dziś gier komputerowych. Myślę, że oba te pomysły są z gruntu irracjonalne i słabo bronią się przed krytyką.

Do hipotezy H.Everetta mam zamiar powrócić kiedy indziej; tu chciałbym ograniczyć się do matrixu. Nie mogę jednak poprzestać wyłącznie na wyartykułowaniu argumentów krytycznych, bo spodziewam się, że przy pominięciu przeze mnie szerszego kontekstu dla tych mitów, moje uwagi krytyczne zostałyby skomentowane przez adwersarzy jako nieobiektywne - będące głównie skutkiem moich poglądów i uprzedzeń. Dlatego uważam, że warto wprowadzić tu kilka zdań wstępu na temat znaczenia mitów w teorii bytu i w teorii poznania.

Człowiek, odkąd stał się istotą myślącą i świadomą swego istnienia, podnosi problemy poznawcze, które zdają się wykraczać daleko poza jego bezpośrednie potrzeby egzystencjalne. Trudno wskazać proste i racjonalne tego uzasadnienie. Pierwotnie, te „nadmiarowe” potrzeby  były zaspakajane przez religie i mitologie. Wiara w mity i upodobanie do mitów są zaszczepione w ludzkiej naturze zapewne już od czasu, gdy umysł świadomy zaczął tworzyć mentalny obraz rzeczywistości - poszukiwał bowiem obrazu najbardziej efektywnego, tzn. względnie kompletnego i możliwie najprostszego, najłatwiejszego do przyswojenia. Mity wypełniały obszar niewiedzy dając namiastkę kompletności obrazu poznania. Być może pierwotnie, w ewolucyjnej grze o przetrwanie, obraz rzeczywistości możliwie kompletny i względnie prosty, choć wypaczony, dawał doraźną przewagę nad obrazem rzetelnym, ale nie domkniętym … (?)
            W czasach antycznych rozwój filozofii i logiki zdeprecjonował mity, przeciwstawiając im idee oparte na racjonalnym rozumowaniu i obserwacji. Już w najwcześniejszych ideach filozoficznych zawsze pojawiała się jakaś teoria bytu (zwykle sięgająca aż do transcendencji) - ontologia. W odróżnieniu od mitologii i religii, ontologia poszukuje racjonalnego modelu całości wszelkiego istnienia (bytu-świadomości) opisującego, w szczególności, nasze w nim miejsce i rolę. Wymóg racjonalności oznacza, że model ten powinien uwzględniać cały, stosowny dorobek wiedzy naukowej i powinien być niesprzeczny z całością tej wiedzy. 

Na aktualny paradygmat wiedzy naukowej składa się to, co wiemy na pewno i to, czego się domyślamy - wiedza spekulatywna, tzn. zbiór racjonalnych hipotez, które mają wypełnić obszar niewiedzy i w które wierzymy w przekonaniu, że okażą się prawdziwe. To wszystko nie wystarcza jednak, byśmy mogli w pełni osiągnąć nakreślony wyżej cel. Nawet gdyby udało się nam zweryfikować wszystkie stosowne hipotezy, żaden model ontologiczny nie będzie mógł być uznany za kompletny i ostateczny, bowiem naukowe poznanie nie może mieć kresu - zawsze musi napotkać prawdy nierozstrzygalne przy aktualnym poziomie wiedzy. Ta ostatnia teza jest niewątpliwie prawdziwa, bo jest prostą implikacją filozoficzną z twierdzenia Kurta Göedla (twierdzenia o niezupełności systemów aksjomatycznych).

Choć dziś, racjonalne teorie ontologiczne nie odwołują się już do mitów, w sensie dosłownym, to jednak od myślenia w kategoriach mitów całkowicie się nie uwolniły. Wszak indywidualny dobór hipotez potrzebnych do stworzenia kompletnego modelu bytu-świadomości, nie opiera się na dowodzie ich prawdziwości, lecz na wierze w ich poprawność. Wiara w owe hipotezy ma jednak niewiele wspólnego z wiarą w mity (religijne i wszelkie inne), bo jest wiarą w rozum. Mylne byłoby jednak przekonanie, że wiara w rozum jest powszechna i nadrzędna nad przekonaniami, co spróbuję wykazać. Rozum, jakkolwiek to słowo interpretujemy, nie ma żadnej uniwersalnej, obiektywnej miary, ani odgórnie wyznaczonych reguł działania, a zatem - dobór owych hipotez, przydatnych dla  „domknięcia” modelu ontologicznego, może być w znacznej części, arbitralny tzn. „skrojony na miarę” rozumu, który je stworzył lub/i wybrał. Często nie potrafimy zadowalająco ocenić wagi wybranych hipotez i, w konsekwencji – nie potrafimy jednoznacznie ocenić mocy tworzonego modelu.

Istniejemy tu i teraz i dlatego poznawanie nieznanego zawsze musimy zacząć od układu odniesienia należącego do naszej rzeczywistości tzn. wyznaczonego przez naszą świadomość i percepcję. To sprawia, że nasze wybory prawd elementarnych mogą być skażone lub zdominowane przez antropomorficzne rutyny myślenia i przez nasze subiektywne poglądy. Mity i zapożyczone poglądy są chętnie akceptowane, bo nie wymagają, w szczególności, trudu posługiwania się abstrakcją - ich przyswojenie jest znacznie łatwiejsze niż gromadzenie solidnej, sformalizowanej wiedzy. Skłonność do mitów i antropomorficznego myślenia wydaje się być naturalną cechą ludzkiego umysłu. Posłużę się przykładem historycznym sprzed 25 wieków: starożytni, mitologiczni bogowie byli stworzeni na obraz i podobieństwo człowieka, a porządki w świecie bogów były podobne do porządków w społeczeństwach ludzkich z epoki niewolnictwa. Z tego antropomorficznego myślenia kpił np. Ksenofanes z Kolofonu (577-470 p.n.e.):  […] „gdyby bydło i konie […] miały ręce lub potrafiły rysować, […] konie narysowałyby swoich bogów w postaci koni, a bydło – krów i byków”.

Każda epoka cywilizacyjna tworzyła złożone teorie ontologiczne na miarę swoich czasów, a także - „pro publico bono” modele ontologiczne naiwne lub inaczej - „zabawkowe”, to znaczy takie, które ignorują większość aktualnego dorobku nauki i uwzględniają tylko niektóre, arbitralnie dobrane cechy modelowanej rzeczywistości. Nie będę kusił się na przypominanie historycznych przykładów, bo rozsadziłyby ten wstęp. Wspomnę jedynie, że i dziś tworzymy takie mity „na miarę naszych czasów”.

Próbując wyśledzić współczesne mity „paranaukowe” powinniśmy zdać sobie sprawę z tego, gdzie są w naszej wiedzy nisze dla takich mitów („luki nauki”). Warto w tym miejscu przypomnieć myśl wyrażoną przez Rogera Penrose w książce „Makroświat, mikroświat i ludzki umysł”, której sens zrozumiałem następująco: we współczesnym paradygmacie naukowym brakuje jakiejś teorii percepcji, która opisywałaby związek między zjawiskami nazywanymi umownie „fizycznymi” i kompleksem zjawisk, które można by objąć wspólną nazwą świadomość. Szerszy komentarz do tego zagadnienia również rozsadziłoby ten wstęp, więc się o to nie pokuszę, poza krótką dygresją: wydaje się, że najbardziej elementarnym mankamentem teorii fizycznych włączonych do paradygmatu naukowego jest brak w nich pojęcia informacji, rozumianej jako wielkość fizyczna. Dla ścisłości trzeba tu jednak wspomnieć, że istnieją przynajmniej trzy zaawansowane teorie naukowe, w których informacja i mentalność są immanentną częścią modelu ontologicznego, ale wszystkie trzy zostały wypchnięte poza nawias nauki. Ograniczę się tylko do hasłowego ich wymienienia: ontologia mentalistyczna Alfreda N. Whiteheada, Teoria HQT Burkharda Heima i teoria mindful universe Henry’ego Stappa. 

Czym jest matrix na tle sygnalizowanego wyżej kontekstu i jakie luki miałby wypełniać w naszym obrazie rzeczywistości ? Pomysł matrixu nie jest żadną rozwiniętą koncepcją, nie jest nawet mitem – jest zaledwie hasłem, które staje się mitem przy różnych próbach jego interpretacji. Jest kolejną próbą powrotu do najbardziej naiwnej formy kreacjonizmu, uwikłanej w te same co i tam sprzeczności wewnętrzne, ale za to w „nowej szacie” - komputerowej, jak przystało na dzisiejsze czasy. Być może wielbiciele tego pomysłu już wiedzą, że ów matrixowy komputer jest kwantowy, czyli z jakiejś najnowszej, jeszcze nie istniejącej generacji, o której się już dziś mówi, tu i ówdzie. Przecież do tego „kwantowego hardware” (bazy „sprzętowej”) już się „dogrzebaliśmy” w pracach na fizyką kwantową. Dziwimy się nad różnymi zagadkami zjawisk kwantowych, łamiącymi zasadę tzw. lokalnego realizmu, a tu matrix otwiera fantastyczne możliwości nowej interpretacji owego ”utajonego ładu”… Warto może przypomnieć, że jeszcze przed fizyką kwantową i komputerami pojawiła się w filozofii idea solipsyzmu. Od razu wyjaśniała wszystko „za jednym zamachem”… 

Pomysł matrixu jest w samej swej istocie irracjonalny, bo dzieli całość istnienia na dwie kategorie: na wszechświat, w którym istniejemy (matrix) – dostępny (przynajmniej potencjalnie) racjonalnemu poznaniu i na transcendencję, o której możemy tylko spekulować, bo jest poza obszarem możliwej percepcji. Muszę przyznać, że moja argumentacja ma tu słabe miejsce, bo przecież matrixowy stwórca mógłby wpaść na pomysł, aby jakoś zademonstrować nam dowodnie swoje istnienie. Przerwę ten wątek, by nie posunąć się zbyt daleko w moim sarkazmie. Ten szczególnie ważny problem relacji między stwórcą i jego dziełem – bytami świadomymi, podjął już dawno temu Stanisław Lem w swojej noweli – eseju filozoficznym p.t. „Non Serviam” (kto nie czytał, niech przeczyta). 

Matrix jest irracjonalnym pomysłem na stworzenie modelu zabawkowego, bo odnosi się tylko do fragmentu bytu – do naszej rzeczywistości. Przecież model racjonalny musi obejmować całość istnienia, a więc i stwórcę matrixu. Powinien np. odpowiadać na pytania o jego pochodzenie i sens jego działań: skąd się wziął ? czy działa racjonalnie ? jakie relacje wiążą go z nami ?  

Jeśli pomysł ten miałby być racjonalny, musiałby być bezwzględnie logiczny. Jeśli całość znaczy całość, to wprowadzenie transcendencji do modelu ontologicznego, czyli umieszczanie czegokolwiek poza całością jest aktem irracjonalnym, wykluczającym logiczne myślenie !

Autorzy, którzy komentowali pomysł matrixu zwracali uwagę, że nie otwiera on drogi do wyjaśnienia różnych zjawisk o charakterze fenomenów, które klasyfikujemy jako „paranormalne” np. zjawiska prekognicji lub „rzeczywistości równoległych” i bez żenady posługiwali się tu hasłem: „błąd w matrixie”. Niech mi będzie wybaczone, że jeszcze raz poważę się na sarkazm: ambitny pomysł matrixu z błędami systemowymi zasługuje chyba na ambitną nazwę: „kreacjonizm pragmatyczny”. Być może znajdą się lepsze pomysły, więc nadstawiam na nie ucha (i monitor mojego komputera). 

Są jeszcze dwie cechy matrixu, nad którymi chętnie będę się „pastwił”: „rozgrzebany” problem relacji między determinizmem i wolną wolą oraz niejasny „sens tego wszystkiego”; oba problemy postrzegam jako wzajemnie uwikłane. Sądzę, że w zamyśle autorów matrixu, dzieło stworzenia, czyli nasza „matrixowa” rzeczywistość ma być deterministyczna, bo jest czymś na wzór komputerowej aplikacji. Demiurg, który jest stwórcą i animatorem „matrixowej gry” jest stwórcą ułomnym, bo nie do końca panuje nad swoim dziełem: w matrixie występują błędy (chętnie interpretowałbym to jako udział przypadkowości) oraz/lub  procesy matrixowej aplikacji osiągają taki poziom złożoności, że stają się dla stwórcy nieprzewidywalne (chaos deterministyczny). I w tym miejscu mamy problem, a nawet dwa. Albo dzieło stworzenia wymyka się stwórcy i żyje swoim życiem, niezależnie od pierwotnych intencji twórcy, a w dzieło stworzenia włączają się stworzone przez niego matrixowe fantomy (obdarzone wolną wolą !), albo stwórca spróbuje zaingerować w stworzoną przez siebie rzeczywistość. W pierwszym przypadku stwórca zostaje zdegradowany do roli podmiotu poznającego jakąś „zewnętrzną” rzeczywistość, która go przerasta. W drugim przypadku „gra sam ze sobą znaczonymi kartami”. Znużony pracą porzuca twórczy wysiłek na rzecz „matrixowej gry”, manipulując naszą rzeczywistością za pomocą matrixowej play staion (w tym miejscu jeszcze raz zachęcam do lektury „Non Serviam” i rozterek profesora Dobba).

Czy istnieje tylko taka alternatywa ? Jestem przekonany, że istnieją racjonalne hipotezy, które mogą wskazać kierunek poszukiwań odpowiedzi na pytania: skąd „to wszystko” się wzięło i jaki może być racjonalny sens „tego wszystkiego” ? I nie muszą to być hipotezy odwołujące się do idei kreacjonizmu (trzy teorie naukowe, które mogłyby być w tym pomocne, już wyżej wymieniłem). Arystoteles rozważał przyczyny sprawcze i przyczyny celowe. Racjonalne myślenie wyklucza odwoływanie się do transcendencji. „To wszystko” może być wynikiem ewolucji złożoności - procesów samoregulujących. Jak daleko może sięgnąć ta ewolucja ? W uniwersum nie ma ograniczeń czasowych ani kresu tworzenia i poznania. Zwieńczeniem tak rozumianej ewolucji złożoności może być byt bezwzględnie racjonalny, o dowolnie wielkiej mocy kreacji, który jednak nie jest „na zewnątrz tego wszystkiego”, lecz jest najgłębszą istotą bytu-świadomości. Być może ...





Obserwatorzy